Człowiek prawdziwy – Franciszek Twardowski

Między domem a domem...


Przyszli wieczorem, bo pod osłoną ciemności łatwiej jest ujarzmić wolność. Bezimienni, bezduszni faceci w mundurach. Kazali spakować co się da i nad ranem stawić się na dworcu. O 6.00 zapędzili wszystkich do bydlęcych, wyścielanych słomą wagonów. Tysiące ludzi ruszyło w nieznaną, budzącą grozę podróż, która każdego długiego dnia i jeszcze dłuższej nocy zabierała któregoś z nich. Po miesiącu wysiedli na zimnym i nieprzyjaznym pustkowiu, które dla wielu miało okazać się domem. Franciszek zna tą historię z opowiadań dziadka Leona, ale to pustkowie, groźne i piękne zarazem, było długo także jego miejscem na ziemi. W 1996 roku przyjechał do Polski. Dzisiaj nie wie, czy zrobił dobrze...


Franciszek spogląda na mnie nieśmiało i nieufnie. Nie bardzo wie, czego od niego oczekuję. Boi się, że nie sprosta, zawiedzie, rozczaruje. Ale w miarę upływu czasu tego pierwszego spotkania, otwiera się coraz bardziej. A ja już wiem, że na tym spotkaniu się nie skończy. Nie wiem jeszcze tylko, że będzie ich tak dużo...

Leopold Twardowski, dziadek Franciszka, którego ten nazywa Leon i który do dzisiaj jest dla niego bardzo ważną postacią, był w 1936 roku niezwykle bogaty. Majątek w powiecie olewskim w obwodzie żytomierskim obejmował ponad 40 hektarów lasu, jeszcze więcej pola uprawnego i zwierzęta hodowlane. Jednym słowem kułak. Idealny „materiał” do wysiedlenia. Wywożono wszak każdego, kto miał więcej niż hektar ziemi. Przyszli wieczorem i oznajmili, że rano wyjazd. Tak po prostu. Leon w ciągu tych kilku danych mu nocnych godzin rozdał krowy, przywrócił wolność ponad 20 koniom, spakował narzędzia ślusarskie, zabrał żonę i czwórkę dzieci i wszyscy ruszyli w nieznane. W bardzo nieznane. Podróż była koszmarem. Ponad miesiąc w bydlęcych wagonach wyścielanych słomą, długie dnie i jeszcze dłuższe noce, rozpacz, zwątpienie i śmierć – nieodłączna towarzyszka drogi, u kresu której była jedna wielka niewiadoma. - Wszystko opowiadał mnie dziadek – Franciszek śpiewnie przeciąga zgłoski. – Musieli jechać. On by wisiał, gdyby odmówił. Jemu to z uśmiechem powiedział funkcjonariusz NKWD. Jechał więc, przerażony tym, co ich czeka, niepewny o rodzinę. Kazachstan przywitał przesiedleńców stepami. Wysiedli w szczerym polu w okolicach Omska w Kazachstanie. Zimno, nieprzyjaźnie, obco. Był dopiero wrzesień, ale tu wrzesień oznaczał prawie pełną zimę. W otwartym stepie stał kołek a na nim tabliczka "toczka nr 1", 20 kilometrów dalej - „toczka nr 2”. „Toczki” wyznaczały miejsca nowych gospodarstw, a później całych wiosek. Jak wynika dzisiaj z dokumentów, wioska, a na początku osada, nosiła nazwę Oktiabrskoje i leżała w rejonie kellerowskim w obwodzie kokczetawskim. Na początek dostali namioty, w których ciężko było przetrwać. Prawdziwa zima w Kazachstanie rozpoczyna się już październiku i nie ma nic wspólnego z przyjaznymi, polskimi zimami. Tylko pomoc Kazachów z pobliskich wiosek pozwoliła ją przeżyć, ale i tak połowa współpasażerów Leona z tej nieludzkiej podróży nie doczekała pierwszych objawów wiosny. Pod koniec 1936 roku i na początku 1937 większość nowo powstałych gospodarstw połączono w kołchozy. I tylko ten, kto złożył oświadczenie o lojalności, stawał się prawnie członkiem kołchozu i miał jakąś gwarancję, że nie będzie śledzony i sądzony. Zdarzały się przypadki, kiedy nocą wywożono ludzi w nieokreślonym kierunku. Do wioski przyjeżdżały tzw. „woronki" i siłą wywożono, przeważnie mężczyzn. Strażnicy mówili, że wywożą wrogów narodu. A przecież wielu „wrogów" nie umiało ani czytać ani pisać. Ludzie pracowali od świtu do późnej nocy. Chodzenie do sąsiednich wiosek bez pozwolenia było kategorycznie zabronione. Raz w tygodniu trzeba było meldować się u komendanta. Zakazane było również chodzenie do niedalekiego aułu – wioski kazachskiej. W aule Kazachowie  mieszkali biednie, w jurtach, ale zawsze byli gotowi przyjąć i poczęstować gości. Sami niewiele mając, chętnie się tym dzielili, a to niewiele często ratowało życie. Początkowo tworzyły się wioski narodowościowe – swoje mieli Polacy, swoje mieli też Niemcy, także masowo deportowani do Kazachstanu. Z czasem wszystko się pomieszało, a jeszcze później, po 1991 roku niemal wszyscy Niemcy wyjechali do Niemiec. Zostali Polacy. Początkowo budowali ziemianki – kwadratowe doły, w których za dach służyło drzewo. - Dobrze, że za dziesięć kilometrów był las. Kto silny szedł po drzewo żeby te „domy” przykryć.

Leon jakoś sobie radził. U boku miał żonę Adelę i czwórkę dzieci, w tym Rafała, ojca Franciszka. Rafał w 1936 roku miał 16 lat – zbyt młody na rozpacz, zbyt dorosły, by się nie bać. Pomagał więc jak mógł pracując wraz z ojcem ponad siły. A nieopodal, w tak samo ciężkich i nieludzkich warunkach dorastała jego przyszła żona, Ludwika. - W dokumentach wpisali Rafael i Ludmiła – italiańskie imę i rosyjskie. Czemu tak, jak to był Rafał i Ludwika? - dziwi się Franciszek.

Z Rafał z Ludwiką ślub wziął w1941 roku. Z biegiem lat i tu życie zaczęło się toczyć w miarę normalnym trybem. 1956 rok był rokiem zwolnień z przymusowej deportacji. Ale gdzie i z czym wracać? Ich dom był już tam, w dalekim Kazachstanie. W tym samym roku przyszedł na świat Franciszek. Był ósmym dzieckiem Rafała i Ludwiki. Po nim był jeszcze tylko Adam, a wcześniej Albina, Jan, Jadwiga, Feliks, Stanisław, Adela i Mikołaj. W sumie dziewiątka drobiazgu. Dzisiaj została ich szóstka. Jan i Stanisław mieszkają w Rosji, Jan aż za Uralem, Stanisław w San Petersburgu. Jadwiga, Adela i Adam zostali w Kazachstanie, a on przyjechał do Polski. Rozrzuciło rodzinę po świecie. Przy takiej gromadce matka – pielęgniarka mogła już tylko zajmować się domem. Utrzymanie spadło na barki ojca, a ten radził sobie nieźle. Dorobił się pozycji w kołchozie, który z latami rozrósł się do ogromnych rozmiarów – 24 tysiące hektarów pól uprawnych, lasy i trzy olbrzymie jeziora – dwa słone, jedno słodkowodne. Było co i gdzie robić, zwłaszcza, gdy przybyło mu obowiązków jako kierownikowi kółka rolniczego. Więc ojca nie widywali całymi dniami. Dzieciństwo Franciszek wspomina ciepło i z uśmiechem – ot, jak dzieci, nie musieli martwić się o jedzenie, ubranie. O nic. Od martwienia się była mama. Tyle tylko, że ten surowy kraj z jeszcze surowszym klimatem hartował i od małego uczył pokory. - My biegali boso dookoła domu po śniegu. Teraz brakuje mi zimna. Gdybym mógł pojechałbym bardziej na północ, tam gdzie są prawdziwe zimy. Tu jest trochę za ciepło – mówi Franciszek, który dzisiaj mieszka w drewnianym domu bez prądu i gazu – I trochę ciasno. W Kazachstanie były piękne zimy i ogromne przestrzenie. I tylko 35 kilometrów do tajgi.

Ta tajga budzi w nim sentyment, choć kiedyś, gdy jeszcze był nastolatkiem, napędziła mu porządnego stracha. Była ulewa, nic nie było widać, a on szedł do sąsiedniej wioski. W końcu zorientował się, że ta wyprawa trwa trochę za długo. - Nie ma słońca, nie ma ludzi. Jest tajga. U mnie broń była, ale naboi mało, tylko cztery. A bez broni do tajgi nie wejdziesz bo to i niedźwiedzie i wilki...Broń miał wtedy każdy. Polowania niby były zabronione, ale mało było takich odważnych policjantów czy leśników, którzy chcieliby za to karać. - Taki policjant przez którego ktoś trafił do „paki” znikał bez śladu. Tam bagna, jeziora...Jak to się mówiło: szef – niedźwiedź, kodeks – tajga. To w tej tajdze właśnie spotkał człowieka, który od lat ukrywał się za zabójstwo. To on, żyjąc przez lata w tych głuchych ostępach, nauczył młodego Franciszka polować, rozpoznawać ślady. - On pytał tylko: to co dzisiaj ma być? Jeleń? Ryś? Wilk? I zawsze to było. Nie wiem ile miał lat, trzymał się świetnie. Ale codziennie pił bimber zrobiony na żeńszeniu, jadł zdrowe jedzenie, no i miał pyszne mięso.

Mając niecałe 19 lat Franciszek trafił do jednostki specjalnej, a wraz z nią za granicę, do Afganistanu. - Mnie technikum przerwali i wzięli do wojska. Brali wszystkich którzy skończyli 18 lat. Tylko ci co studiowali mogli skończyć studia. Wszyscy inni przerywali szkoły i szli do wojska. Najpierw byłem pół roku w głębi Rosji na szkoleniu w jednostkach specjalnych, a potem Afganistan. Ale nie chce o tym wojsku mówić. Pytany o Afganistan milknie i po chwili cicho mówi – może opowiem następnym razem. Ale następnym razem też jest trudno. - Amerykanie nie dadzą rady w Afganistanie – mówi tylko i chyba wie, co mówi... Opowiada co nieco, a gdyby nie okoliczności, brzmiałoby to jak streszczenie Indiana Jones – o zdradliwych grotach pełnych wyszukanych pułapek, o labiryntach, budzących grozę tunelach, w których nawet wytrawni przewodnicy gubili drogę. I trochę z uśmiechem o spotkaniu oko w oko z równie jak on zaskoczonym żołnierzem amerykańskim, bo według niepisanego prawa, w drogę sobie wchodzić nie mieli. Oni dwaj jakoś weszli i jakoś z tego wybrnęli, przepłacając to porządnym bólem głowy następnego dnia. - Wyszedłem zza zakrętu i stanąłem łeb w łeb z Amerykaninem. Jego nie powinno tam być, ale był. U mnie broń, u niego broń. Kto pierwszy? Ale nagle on się odezwał – come, come. Zaczęli my rozmawiać, on po angielsku, ja po niemiecku. Zaszli my na mały płaski placyk między skałami. On siadł i odłożył broń, a ja pomyślałem „głupi, przecież ja go mogę teraz zabić”. Ale on się nie bał. A ja się bałem. Pojednanie zaczęło się od butelki mocnej whisky. Im bardziej pustoszała butelka, tym mniej przeszkadzał brak wspólnego języka. A na pożegnanie wymienili się... bronią. - On dał mi swojego kałasznikowa. Ja nie lubił kałasznikowów, u mnie był SKS 7,62. Ale spodobał mu się, to co było robić? Wypalili jeszcze po hawajskim cygarze, zarzucili plecaki i poszli, każdy w swoją stronę.

Ale nie chce do tego Afganistanu wracać nawet we wspomnieniach – mnie się niedobrze robi jak o tym pomyślę – mówi – Tragedia tam była, a przecież oficjalnie żadna wojna nie trwała. Co musiał zobaczyć tam i przeżyć młody wówczas chłopak, skoro po tylu latach, dorosły, silny i doświadczony mężczyzna zamyka się w sobie na samo wspomnienie? Wreszcie wrócił do domu. Nie bez przygód i szaleństw wynikających z młodzieńczej fantazji. Ale i na niego przyszła pora tzw. ustatkowania. Zaczął pracować, a fach miał niezły – technik mechanik sprzętu ciężkiego. W kołchozie dla takich zawsze jest robota. Ożenił się, doczekał dwóch córek, wybudował dwa domy. - Matka mojej żony jest Niemką. Mam teściową Niemkę. To pozostałość po tej mieszaninie. Żyło się już dużo lżej, a kiedy nastały rządy Gorbaczowa to i po polsku można było mówić. Wcześniej po polsku mówiło się tylko w domu, tylko czasami i tylko wśród swoich. To nie był język mile widziany, a raczej słyszany. - Ja polskiego uczył się od dziadka i ojca. Ale to był taki starodawny język. Dzisiaj już się tak nie mówi. Nieraz mi tu mówili „gadaj po polsku”. A to przecież polskie słowa tylko dawne. Dlatego zdarzało mu się, że ze słownikiem w ręce udowadniał polskim znajomym, że kiedyś jakieś słowo naprawdę istniało, tylko już wyszło z obiegu.

Któregoś dnia, znienacka nadeszło zaproszenie od stryja z Polski. Z Tarnowa. - Stryj znalazł jakoś nasz adres. Ja nie wiem, jak to się stało, ale zaprosił. Najbardziej tej całkowitej przecież zmiany obawiała się żona Franciszka, Walentyna - Jak to kobieta. Ja w młodości dużo podróżował. Byłem w Tadżykistanie, Uzbekistanie, Mongolii, Turkmenii, Chinach. Lubiłem jeździć więc ja się nie bał – śmieje się Franciszek. Do wyjazdu z największym entuzjazmem odniosła się córka, Oksana - Ona dwa lata wcześniej była na wycieczce w Polsce i wróciła zachwycona. Bo tu są miasta koło siebie. Na wsiach dom przy domu i wieś za wsią. Jedna jeszcze się nie kończy, a już druga zaczyna. A tam, u nas, co było? Wioska od wioski 40 – 50 kilometrów i ludzi mało. Jak okiem sięgnąć step i pusto. To i jej się tu bardziej podobało. Decyzja zapadła – wyjeżdżają. Tarnowski stryj kupił im dom w Skrzyszowie. Bez porównania z tym, który zostawiali, bo mały, drewniany, ale przytulny i dla czteroosobowej rodziny wystarczający. Równo 60 lat po tym, jak dziadek Leon jechał w nieznane, oni pokonali tą samą drogę, tyle że w drugą stronę i szybciej. I wiedzieli, gdzie jadą, choć nie przewidzieli, co ich czeka i pewnie nie takiej przyszłości sobie życzyli. Przyjechali tuż przed świętami, w grudniu. Nie było oficjalnego powitania, przemowy i błysku fleszy. Przyjechali do Polski prywatnie, zrzekając się kazachskiego obywatelstwa. Dzięki temu w ciągu roku otrzymali obywatelstwo polskie. Ta decyzja pokutuje do dzisiaj, bo Franciszkowi wciąż nie chcą dać wizy, a odwiedziłby chętnie rodzinne przecież strony. Nie puścili nawet na pogrzeb brata. - Obrazili się albo co? Nie chcą mi tej wizy dać, choć ostatnio to ja się nie dowiadywał. Teraz może byłoby łatwiej – mówi, a ja wiem, że może z wizą byłoby i łatwiej, ale jemu byłoby znacznie trudniej. Stryj niedługo cieszył się ich obecnością bo zmarł we wrześniu następnego roku. Zdążył jeszcze pomóc pozałatwiać zwykłe formalności.

Pracę w Tarnowie dostał w Przedsiębiorstwie Budowy Dróg i Mostów. Praca dobra, nieźle płatna, dużo wyjazdów i równie dużo okazji do świętowania. Kiedyś drogo za to zapłaci, ale wtedy o tym nie myślał. Było dobrze i było wesoło. Dużo później w swoim dzienniku napisze: Nie potrafię przestać pić gdy już zacznę. Nie zwracam uwagi na prośby najbliższych, a przecież tak bardzo ich kocham. Wódka zabrała mi rodzinę, pracę, zdrowie. Mało brakło, a zabrałaby życie...

Tą pracę załatwił jeszcze stryj i w sumie Franciszek utrzymał się w niej 8 lat. Tak naprawdę dobrze było przez pierwsze trzy, cztery – potem przyszła prywatyzacja. Sprzedawali wszystko za gorsze no i zaczęło się coraz gorzej robić, nie? Kiedy stracił pracę w PBDiM pracował jeszcze jakiś czas u prywatnego przedsiębiorcy, ale i tu się skończyło. Zostały jednorazowe zlecenia, coraz więcej wolnego czasu, coraz więcej alkoholu. W międzyczasie odeszła żona z ukochanymi córkami. Miała dość. - To moja wina. Zawaliłem, zacząłem pić. Mnie wtedy odbiło. A jeszcze właśnie wtedy w Kazachstanie zmarł mój brat. Olga, młodsza córka pojechała jeszcze dalej, do Anglii. Starsza, Oksana razem z matką wyprowadziła się do Wrocławia. Franciszek od pięciu lat nie pracuje. Żyje z dorywczych prac – wie już, gdzie i u kogo można zarobić parę groszy na jedzenie, ale zimą jest najgorzej – nie ma co robić. Jakiś czas temu starał się w gminie o zapomogę. - Przecież pan ma pole – zdziwiła się urzędniczka. - Obliczyli, że gdybym ja uprawiał to pole, to miałbym co miesiąc prawie 500 złotych. To ja mówię, niech pani policzy jeszcze raz, ale pamiętając, że ja ani ciągnika nie mam, ani konia nawet. Ani nasion, ani na nasiona. Wynajem za co zapłacę? A nawozy, a opryski – to wszystko strasznie drogie, wszystko kosztuje. Uprawiał to pole z żoną przez pierwsze trzy lata, ale wtedy miał dobrą pensję. Którego dnia usiedli i obliczyli, że do pola wciąż dokładają. To przestali. Teraz korzysta tylko z dobrodziejstwa lasu, którego pełno dookoła. Na opał drzewo jest. Jakoś sobie radzi. Pytam, czy żałuje swojej niegdysiejszej decyzji – Trochę żałuję. Ale nie ma rozczarowania. Tu córkom lepiej. Kazachstan to teraz bogaty kraj. Mnie brat pisał, że nad Morzem Kaspijskim odkryli ropę. Praca na pewno by była – mówi trochę z żalem, ale to, że córkom tu lepiej jest najważniejsze. Może gdyby kiedyś nie wyjechali, dzisiaj żyłoby mu się lżej, a oczekiwany wnuk miałby na imię tak jak mu się wymarzyło – Rusłan, a nie Maksymilian.

Na leczenie zgłosił się sam. W 2005 roku poszedł do ośrodka przy nowym szpitalu i poprosił o pomoc. - Ja wiedziałem, że sam nie dam rady. Zostawili mnie na trzy miesiące. W ramach terapii prowadził dziennik. Pierwszy wpis - Dlaczego ja chcę przestać pić? Żeby być szczęśliwym. Kochać i być kochanym. Dawać więcej niż brać. Nie chcę dłużej żyć jak kret – w ciemności. Zapisywał w tym dzienniku wszystkie przemyślenia, oczekiwania i marzenia. Taka spowiedź alkoholika. Przeglądam zapisane starannym pismem kartki, poruszona ich treścią i wyjątkowo osobistymi refleksjami. - Ja to pisał sześć lat temu. Teraz już lepiej piszę – tłumaczy Franciszek, najwyraźniej speszony swoją ortografią, a właściwie jej brakiem. - Teraz już wiem, gdzie „z” z kropką, a gdzie „rz”. Ale ten zeszyt nie wygląda wcale gorzej od zeszytów gimnazjalistów, które miałam okazję oglądać... - Wie pani jaka jest różnica między pijakiem a alkoholikiem? Alkoholik nie może przestać pić, choć chce, pijak może przestać, ale nie chce. Gra słów zabawna do czasu, gdy samemu sprawdzi się jaka cienka granica dzieli jednego od drugiego. Od ponad roku spotyka się z psychologiem na spotkaniach AA. - Kiedyś było nas sześciu. Teraz zostałem tylko ja. Pogadamy, pośmiejemy się. On sam kiedyś pił to i wie o czym mówi. Te spotkania to jedna z nielicznych okazji, żeby z kimś porozmawiać. Odwiedza jeszcze regularnie bibliotekę, bo czyta dużo i chętnie. Ale czyta przy świeczce. Nie ma prądu, nie ma gazu. Butlę ukradli mu, gdy pojechał do Anglii odwiedzić córkę. Z prądem też była dziwna historia, bo gdy go nie było dłużej, ktoś u niego mieszkał i uszkodził licznik. Z zakładu energetycznego przyjechali, zabrali licznik do badania, przysłali rachunek na ponad cztery tysiące złotych, a potem komornika. Komornik odjechał z niczym, bo i co miał zabrać? Po miesiącu przyszła informacja o umorzeniu płatności. Ale prądu nie ma do dzisiaj. Przy tych świeczkach więc pisze o rodzinnych losach książkę. Obiecał to kiedyś sobie i dziadkowi. Pisze ją po rosyjsku, bo wciąż po rosyjsku myśli - Mnie trudno po polsku. Ja tak naprawdę języka uczyłem się dopiero tu, po przyjeździe. Ja wszystko rozumiał, ale mówić trudno było. Do dzisiaj brakuje mnie słów bo nie wiem, jak to jest po polsku. I jak piszę, to wychodzi tak po kołchozowemu. Chodzi mu to, że nie zna języka literackiego. Ot pisze tak, jak się mówi. Dlatego po rosyjsku mu łatwiej. Doszedł już do czasu, gdy wzięli go do wojska. I znowu na tym wojsku utknął. Ciągle jeszcze oprócz wspomnień jest w nim ten strach, że nie wolno o tym mówić, że nawet teraz, po tylu latach, może sobie zaszkodzić. - Ja podpisał dokument o tajemnicy na dwadzieścia lat. Nie chcę sobie narobić kłopotów – mówi, choć wie przecież, że te dwadzieścia lat minęło dawno temu. Czasami zajrzy sąsiad, niedawno ktoś podrzucił szczeniaka, który został, bo jak takiego malucha wyrzucić w zimno. Biega teraz radośnie przy nodze, nawet gdy Franciszek idzie wzdłuż „czwórki” do nowego szpitala. Nie martwi się tym, że sam maszeruje kawał drogi. Martwi się, że rozbrykany psiak wyląduje w końcu po kołami samochodu. A szpital odwiedzać musi, bo wyniki robionych niedawno badań są niepokojące. Ale na razie stara się o tym nie myśleć.

Od czasu do czasu jedzie do Tarnowa, do sióstr zakonnych, które zawsze coś tam dla niego mają. Przywiezie trochę puszek, herbat, zupek. Na jakiś czas wystarcza. U wójta był, miał nadzieję, że może coś się dla niego znajdzie. Nie chodzi nawet o zapomogę, on przecież silny, może pracować. Ale wtedy z wójtem nie dało się porozmawiać – on nie miał czasu. U niego dziennikarz był, kamera stała. Nie miał czasu. Ale ja się z nim widuję. Mówił, żeby przyjść innym razem, może coś da się zrobić. W miarę możliwości odwiedza go żona i córki, choć teraz, gdy Oksana urodziła synka, pewnie trudniej będzie wybrać się do Skrzyszowa. Olga z tej Anglii też przyjeżdża rzadko. - My z żoną rozstali się elegancko i w zgodzie. To i przyjeżdża teraz, porozmawiamy, poopowiadamy sobie co i jak, po przyjacielsku. Ale na co dzień jest całkiem sam w domu otoczonym lasem. Sam ze swoimi myślami i wspomnieniami. W rozdarciu między Kazachstanem, a Polską. Tam nie ma nic, tu niewiele. - Po rozwiązaniu kołchozów dawali ludziom ziemię za darmo, 20 hektarów na każdego członka rodziny. Oddałem wszystko bratu – ja tam przecież nigdy nie wrócę. Ale tak czasami sobie myślę, że może źle zrobiłem – gdzieś ta chęć powrotu ciągle w nim drzemie. Ale, kiedy tylko pojawiają się wątpliwości, powtarza jak mantrę – tu córkom lepiej. Wciąż ma nadzieję, że żona wróci, że wszystko jeszcze się ułoży tak, jak kiedyś wspólnie przecież planowali. Ale ta nadzieja z każdym kolejnym dniem, tygodniem, miesiącem słabnie.

Pytam, czego życzyłby sobie, gdyby miał do dyspozycji złotą rybkę, ale taką, która spełnia tylko jedno życzenie. - Powiedziałbym, że albo trzy, albo wcale.

 

| | | |